Kiedy się urodziłam, pewien znajomy moich rodziców, szanowany w społeczności doktór (sic!), zapytał moją mamę, zaglądając ciekawsko do wózka: „To kobieta czy człowiek?”. I chyba tu mogłabym skończyć ten tekst, bo nic się nie zmieniło.
No dobra, nie skończę. Ale pamiętajcie: nic się nie zmieniło. Chyba, że na gorsze.
Moje dziecko miało to szczęście, że urodziło się człowiekiem, nie kobietą. To jest dużo punktów na starcie, wiadomo. Ale – jako dziecko – jest dla społeczeństwa, a zwłaszcza dla sądownictwa, człowiekiem niegotowym. A skoro jest niegotowe, niedorobione, niedoświadczone i po prostu – z racji swojego dziecięctwa – głupie, to nie będziemy go przecież słuchać. Będziemy mu kazać.
Kiedy moje dziecko miało niewiele ponad rok, uciekłam od jego biologicznego ojca, bo czułam, że jeśli zostaniemy, to możemy nie przeżyć, a w każdym razie nie przeżyć w takiej formie, na jakiej nam zależało. I co zrobiło społeczeństwo? Powiedziało „hola, hola, dlaczego ta kobieta i jej dziecko (a więc dwie istoty nieludzkie) mają jakieś chcenia i wole?”. Społeczeństwo (czyt. koleżanki) mówiło „ma, co chciała”, „musi wypić to piwo”, „nie może odejść, bo ojciec też ma prawa”.
Jednak odeszła. Istota nieludzka, wraz z istotą niespełna ludzką zwiały. Najpierw z pseudo rodziny, potem z miasta, z województwa. Na żadnym etapie tej rozciągniętej w czasie na kilka lat ucieczki sąd im nie pomógł. Na każdym nakładał na istotę nieludzką kary i obowiązki: doprowadzania istoty niespełna ludzkiej, stawiania się w wyznaczonym miejscu i czasie, zachowywania się miło wobec oprawcy. Istotę niespełna ludzką, czyli małego chłopca (który wcale nie jest głupi) od ponad 5 lat zmusza do kontaktów z człowiekiem, którego dziecko ledwo pamięta, a jeśli ma jakieś wspomnienia, to są to wspomnienia bycia uderzonym przez niego w głowę. Co mówi społeczeństwo? „Świetna okazja do zadzierzgnięcia relacji, jest nad czym pracować”. Co mówi sąd? „Rolą matki jest przekierowanie wspomnień dziecka na rzeczy pozytywne”. Ojciec triumfuje.
Ale szybko okazuje się, że triumf to coś, co cieszy na krótko, bo sąd również na triumfatora nałożył jakieś obowiązki. Dziwne, nie? Wprawdzie niechętnie, bo jak to tak kazać coś panu, no ale nolens volens nałożył. Z czasem tatuś wytraca impet i przestaje przyjeżdżać, dzwonić, nie wie, do jakiej dziecko chodzi szkoły, nie wie, co dziecko lubi, słowem: ma w dupie. Nie dzwoni nawet, gdy wokół dziecka szaleje powódź. Sąd jednak zabezpiecza prawa ojca, bo ojciec jest człowiekiem. I choć to ojciec nie przyjeżdża na spotkania, to pozywa matkę o zapłatę za niewykonane kontakty. Na kwotę, za którą mogłaby kupić auto. No ale on też chce kupić auto, więc niech sąd mu da możliwość zarobienia tych pieniędzy w sposób legalny. Ojciec, mimo tego, że z dwudziestu czterech przewidzianych rocznie spotkań stawił się na dziewięciu, a żadne z nich nie trwało dłużej niż 40 minut (z wyznaczonych sądownie 4 godzin), za ich niepowodzenie wini matkę. Ojciec, który ma być z dzieckiem od 10 rano do 14 popołudniu, ale kupuje bilet powrotny dzień wcześniej już na godzinę 11 i bezczelnie przedstawia go matce do rozliczenia i zapłaty, nie jest zagrożony żadnymi konsekwencjami.
Ponieważ dziecko jest małe, sytuacja będzie trwała jeszcze kilkanaście lat. Co mówi społeczeństwo? „Luzik, szybko zleci”.
Matka musi informować ojca o „wszystkich ważnych wydarzeniach z życia dziecka”. Ojciec nie poinformował matki, że ma żonę i dziecko. Przez 3 lata. I co mówi sąd? „Luzik”. Bo ojciec to człowiek, a nie kobieta.