Jakiś czas temu, w tekście „Pani Pinokia, czyli kilka słów o solidarności kobiecej (tak zwanej)”, pisałam Wam, że po wyroku skazującym w procesie prywatnym formalnie wolno mi pracować na uczelni, bo oświadczenie o niekaralności obejmuje tylko przestępstwa ścigane z urzędu (takie oświadczenie podpisywałam w 2016). Okazało się jednak, że prawo o szkolnictwie wyższym z 2018 mówi, że na uczelni nie może pracować nikt, kto popełnił jakiekolwiek przestępstwo umyślne. Nie muszę Wam mówić, że to jest bardzo szeroko zarzucona sieć i nie chce mi się wierzyć, choć słynę z wielkiej naiwności, że pośród akademickiej wspólnoty nie ma osób, które gdzieś w swoim życiu znalazły się na kursie kolizyjnym z prawem. U mnie sytuacja była o tyle prosta, że kiedy zostałam skazana, byłam między jednym a drugim zatrudnieniem w projekcie, więc nikt nie musiał mnie dyscyplinarnie zwolnić. Słowem: mogę walić głupa i udawać, że mam przerwę, bo teraz zajmuję się ogrodnictwem i to ono mnie jara, a nie jakaś tam kariera. Znam jednak mamy, i to nie dwie, nie trzy, które będą musiały się zwolnić lub zostaną zwolnione z etatów przyznanych na czas nieokreślony. Skala upokorzenia jest tu znacznie większa.
W ramach mojej legendarnej naiwności podniosłam podczas wytoczonych przez mojego ex i jego siostrę procesów argument, że ich motywacją jest próba zakończenia mojej kariery naukowej (zwłaszcza, że wyznali mi to wprost i udało mi się to nagrać). Twierdziłam też i twierdzę to do dziś, że proces prywatny toczący się o to, że nie umożliwiłam de facto uprowadzenia mojego dziecka, które mój ex uprzednio uderzył w głowę i nie udzielił mu pomocy, nie ma i nie może mieć związku z pracą w tak zwanej wspólnocie naukowej, bo to jakby za mandaty za parkowanie uniemożliwić dentyście prowadzenie gabinetu. Całą sytuację opisuję ze szczegółami we wspomnianym powyżej tekście „Pani Pinokia”. Dziś zmierzam do tego, odniosłam wrażenie, że krakowski sąd, bo tam toczyły się moje sprawy, potraktował to jak pewną motywację, by bardziej mi dowalić, by pokazać, że osoba, która broniąc bezpieczeństwa swojego dziecka i chroniąc się przed filmującymi ją stalkerami, jest niegodna przynależenia do wspólnoty akademickiej. Sąd podkreśla też rynsztokowy język, jakim się posłużyła osoba niegodna. Użyła słów „chora” i „kretyn”. Wiadomo, żadna osoba pracująca w polskiej nauce nigdy nie użyła tak skandalicznych słów, żadna nie wzięła udziału w bójce (u mnie nawet do bójki nie doszło, abym mogła chwalić się tym, że jestem wytatuowaną „badass scientist” – tak, tak, fakt posiadania tatuaży był dla sądu bardzo ważny).
Jak to się zatem dzieje, że w polskiej nauce są osoby dopuszczające się korupcji, są osoby ustawiające konkursy, są osoby korzystające z ustawionych konkursów, są osoby nadużywające władzy w celach towarzysko-seksualnych i odwrotnie. W polskiej nauce są osoby merytorycznie nienadające się do polskiej nauki (ani żadnej nauki). Są w końcu prezydenci dużych polskich miast, którzy od lat nie zaszczycili studentów swą obecnością na wykładzie. Są prezydenci średnich europejskich państw, którzy łamią konstytucję.
Żeby nie było, że z resentymentu szkaluję: jest też dużo fajnych, mądrych, uczciwych, profesjonalnych osób kochających naukę. Ja też kocham naukę i nigdy przeciw niej nie wystąpiłam, wręcz bardzo poważnie traktowałam przysięgi składane na kolejnych etapach kariery. Moja kariera nie była nigdy jakaś wybita, ale była na pewno rzetelna, na poziomie. Pracowałam zawsze samodzielnie, nie ukradłam niczyich badań. Przez lata pracowałam poza nauką, by na możliwość pracy na uniwersytecie zarobić. Studenci mnie lubili, a ja lubiłam ich. Miałam kilka grantów i stypendium dla tzw. wybitnych. Wydałam pięć książek i wiele artykułów. Nie publikowałam w Nature ani w Science, ale publikowałam poprawne naukowo, samodzielnie wypracowane wyniki badań. A teraz czekam, aż przedawni mi się wyrok, wyrok na parę tysięcy grzywny na skarb państwa. Mam wrażenie, że swoją wieloletnią pracą dałam temu państwu więcej niż realizując postanowienia wyroku. Mój ex dawno olał dziecko a w tych rzadkich momentach, kiedy je widzi, nie pyta o nie, tylko zawsze przypomina mi, że nie mogę pracować na uczelni (co było moim marzeniem, od kiedy skończyłam 7 lat) i obiecuje, że załatwi mi kolejne lata bez pracy, jeśli „będę fikać”. Sam nie zrobił kariery naukowej, więc musiał zniszczyć moją. Wiadomo. Proste. Patriarchat. Nie lubię dramatyzować, ale wielu matkom zabiera się życie. Moje nie było jakieś turbo zajebiste, nie miałam szans na Nobla. Ale to było moje życie. Które teraz jest na „stand-by”. Przy okazji, chcę podkreślić, że te osoby z naszej akademickiej wspólnoty, z którymi podzieliłam się moją historią, okazały mi wsparcie. I za to Wam dziękuję.