Kilka dni temu pojechałam na narty. Pierwszy raz od dosyć makabrycznego złamania, które pozostawiło w moim ciele metalowe elementy, a w mojej głowie coś znacznie gorszego. Chciałam się jednak przełamać (nomem omen). Kiedy stanęłam na szczycie nie tak znowu wysokiej góry, z której moja wyobraźnia zrobiła jednak K2, usłyszałam w głowie chrupnięcie kolana i trauma zaczęła powracać. Jednak bardziej niż moja złamana noga stała mi przed oczami salowa ze szpitala w Zakopanem i jej posiniaczona twarz, której mieniące się na fioletowo i żółto barwy zlewały mi się w przerażający obraz, choć czas w szpitalu spędziłam na pół-ślepo, gdyż podczas wypadku miałam soczewki kontaktowe, a gdy je wyjęto, kontury się zatarły. Pamiętam, że pokój miał widok na Kasprowy, górę, na której się tak pięknie urządziłam. Salowa Czesia (zwana przez pozostałe Obitą Czesią) zapytała “po co tam lazła?”. I uzupełniła, że tylu ludzi się tam połamało, a góral żaden.
A przecież góral też człowiek – pomyślałam.
Zakopane – eufemistycznie mówiąc – ociągało się z ustawą antyprzemocową. 13 lat! 13 lat pierdololo, że moje jest mojsze, a w domu można, co się chce, a żony, jak się nie bije, to jej gnije wiemy co.
Jedna z pielęgniarek, która na pewno widziała Czesię we wspomnianym stanie więcej niż 13 razy, przyniosła mi któregoś dnia miednicę z wodą i postawiła wymownie koło łóżka. Zapytałam, co ja mam z tym zrobić. Skomentowała, że widać, że jestem miastowa, bo nogi mam ogolone i z ulgą zabrała jednorazową maszynkę, po czym dodała, że mam się umyć “tam na dole”, żeby podczas operacji “nie śmierdzieć doktorowi”. Szczerze, nie wiem, jak miałabym się umyć na dole, na górze, z boku, czy w środku, bo nogę miałam na całej długości w gipsie, w dodatku rozciętym wzdłuż, by się wietrzyła, a więc gips się zsuwał przy każdym ruchu. Do tego opatrunki, sączki, brak soczewek. I ból. Ale co tam ból w Zakopanem, nie? Chujtam ból, liczy się komfort olfaktoryczny pana doktora.
Z pomocą przyszła mi Obita Czesia, dzięki której praktycznie wzięłam prysznic (można? Można), ocalając miednicę, podobnie jak maszynkę dla kolejnej ofiary. Podtrzymując mnie, Obita Czesia przepraszała, że tak brzydko wygląda i pytała się troskliwie, czy nie boję się obitej baby. Wymamrotałam, że nie i że mi przykro. A ona, że to nic, że normalne, że życie.
Wróćmy na chwilę na górkę, z której zjechałam, wprawdzie przerażona, ale w myśl zasady z filmu “Jak to się robi”, gdzie – stojąc na dachu góralskiej chaty (czego widz jeszcze nie wie) – zapięci w narty Maklakiewicz i Himilsbach wymieniają następujące zdania: “Trochę za wysoko jest” – “Zjedziemy i będzie dobrze”. Oni się połamali, a ja nie. Zwycięstwo. Pamięć ciała, rausz, kończyny całe, cieszę się. Zjechałam i jest dobrze. I będzie dobrze. I nagle pomyślałam o Obitej Czesi. Czy jest dobrze? Czy w ogóle żyje?
Wtedy, patrząc jak się uwija przy połamańcach, bardzo jej współczułam. Ale pieprzyć współczucie. Nic z niego nie wynika. Co ze współodpowiedzialnością? Nie wiedziałam wtedy, że przemoc to nasza wspólna sprawa. I to nie tylko dlatego, że wtedy nie odczułam jeszcze na sobie jeszcze, czym ona jest. Nawet, gdybym nie trafiła na przemocowego faceta, powinnam była wiedzieć – nazywając się w końcu feministką – że to jest nasza wspólna sprawa. Nie można tylko liczyć, że będzie dobrze, życzyć szczęścia, przysłowiowego w górach “połamania nóg”.
Chyba, że będziemy życzyć całkowicie dosłownego połamania nóg i rąk całemu patriarchatowi, czego ja w 2024 z całego serca mu życzę!