czyli kilka słów o solidarności kobiecej (tak zwanej)
Dziś opowiem Wam o kierowniczce przedszkola, która najpierw była miła, dobra i zatroskana o dobro mojego syna i która nagle, bez żadnego ostrzeżenia i podania powodu, przeszła na stronę mojego ex, któremu sama wcześniej założyła niebieską kartę (sic!), postanowiła wydać mu dziecko (mimo cofnięcia upoważnień z mojej strony oraz ustnego wypowiedzenia przeze mnie współpracy z placówką), użyła wobec mnie przemocy fizycznej, psychicznej, szantażu a także zamknęła mnie w kantorku z panią psycholog, która … kazała mi oddychać i myśleć o czymś miłym. Słowem, będzie i śmiesznie, i strasznie. Śmiesznie, bo żyjemy w Polsce i to wszystko choćby z tego powodu pływa w przaśnym sosie absurdu. A strasznie, bo jednak chcemy tym placówkom ufać, skoro nasze dzieci spędzają tam znaczną część życia. No i tyle się mówi o solidarności kobiecej. No właśnie. Mówi się.
Ponieważ z ostrożności nie powinnam tu podawać personaliów tej pani, to posłużę się szczegółową deskrypcją. Kierowniczka przedszkola w modnej dzielnicy miasta będącego kiedyś stolicą Polski, poprzemysłowym bijącym sercu miasta, na osiedlu zamkniętym, luksusowym z obowiązkowym słowami „ogród” i „rezydencja” w nazwie. Przedszkole ma nazwę niepolską i w wolnym tłumaczeniu nazywa się „Bystre dziecko”. Pani Ania M. to feministka, równa babka. „Sama jestem matką dwóch synów, Kochana, więc wiem, jak jest” – szybko skraca dystans. Pani Ania jest spoko, pomaga z własnej inicjatywy „obejść ugodę” dzwoni, gdy mój ex kręci się pod przedszkolem (a kręci się często), żebyśmy mogli bezstresowo odebrać dziecko, pomaga założyć niebieską kartę (sama zgłasza do MOPSu uderzenie dziecka, gdy ja nie mogę się dostać na komisariat. Pisałam o tym w tekście Komisariaty & sanitariaty). Bardzo szanuje moją decyzję, o tym, by cofnąć mojemu ex upoważnienie do odbierania syna z przedszkola i pozyskiwania informacji. Obiecuje wsparcie. Wsparcie, o które wcale jej nie proszę. Pani Ania jest po prostu – mówiąc korpogwarą – proaktywna. Pani Ania ma jednak poważny problem z pamięcią. Kiedy bowiem pewnego razu po trzech miesiącach nieobecności mój ex stawił się pod przedszkolem ze swoją siostrą (vide tekst Gang Olsena), a jednocześnie w drzwiach stanął mój mąż, pani Ania doznała amnezji i postanowiła dać dziecko mojemu ex. On jednak nie tyle chciał je wziąć, co wezwać policję. Do mnie. Złapać mnie na czymś. A ponieważ mój mąż wychowujący dziecko od lat nie ma żadnych uprawnień, to musiałam zjawić się ja. W sądzie pokazano filmik, na którym zmierzam do przedszkola, a więc musieli zacząć mnie filmować, zanim się zorientowałam. Biegnąc tam dzwonię do pani Ani i mówię, że w świetle tego, co postanowiła, wypowiadam umowę tu i teraz, więc przyjdę tylko zabrać dziecko i proszę, by nie było szopki. Ma tylko nie dać dziecka bio-ojcu, a ja wezmę na siebie ewentualne konsekwencje prawne. Ale nie, pani też wezwie policję. Do dziś nie wiem, czy wezwał mój ex, czy ona. W każdym razie wbiegam do przedszkola i proszę o dziecko. Mój ex i jego wszędobylska siostra, która – jak deklaruje – „musi mnie wiecznie pilnować” stoją na zewnątrz i filmują. Pani nie wpuszcza mnie do dziecka. Jednocześnie zamyka drzwi za mną i tak oto jestem uwięziona w czymś na kształt recepcji. Proszę o dziecko. Odmowa. Proszę o dziecko. Odmowa. Itd. W końcu zaczynam krzyczeć i szarpię drzwi. Pani przesuwa mnie swoim ciałem (żeby nie było, że rękami) i powołuje się na wszystkie dokumenty, które ja cofnęłam. Przepychamy się i krzyczymy obie. Mój ex i siostra mają ubaw i zbierają materiał do sądu… Mój mąż nie może się dostać do środka i mi pomóc. Mamy, które nas wtedy mijają, nie widzą żadnego problemu w tym, co robi przedszkole. Są tak pewne, że ich to nigdy nie spotka? Czy są spokojne o swoje dzieci? Jedna mówi do mojego męża „weź pan żonę, bo robi hałas”. Zaczynam rozumieć, że jestem w pułapce i będzie tylko gorzej, ale nie umiem na zimno kalkulować. Chcę dostać syna. Wiem, że syn nie widział ojca trzy miesiące, a ostatnie spotkanie skończyło się uderzeniem go w głowę i pokaleczeniem mojego męża. Nie mogę go zawieść. Poza tym, chcę go wyrwać z rąk tej placówki. Pani Ania przyprowadza panią Marcelinę. Marcelina J. jest psycholożką przedszkolną, ale prowadzi też własną praktykę (więc uważajcie). Marcelina ma być zwykłym dupochronem pani Ani. Jest bezużyteczna. Ale dzięki niej są dwie na jedną. W końcu przyjeżdża policja, słucha pani Ani w zamkniętym pokoju, a wychodząc, poklepuje ją po plecach. „Dobrze pani zrobiła, pani Aniu”. Mówię im więc, co o nich myślę, co – jak widzę z perspektywy czasu – mogło się przyczynić do notatki, którą sporządzili. Ale najlepsze jest to, że bezdyskusyjnie puścili dziecko do domu z kim? Ze mną! „A więc wiele hałasu o nic” – pomyślicie. Otóż nie, to dopiero preludium do prawdziwego hałasu. Tyci szmerek. Mój ex oczywiście nie skorzystał z możliwości zobaczenia się tego dnia z dzieckiem, bo miał rzeczy ważniejsze – dopisanie tego zajścia do pozwu, który – uwaga – trafił do sądu z datą z tego właśnie dnia!!! Tym, na czym zależało mu najbardziej było to, co wydarzyło się podczas kilku minut pomiędzy tym, jak zostałam wypuszczona z przedsionka (oczywiście bez dziecka), bo za bardzo „hałasowałam” a przybyciem policjantów, których PESELE zaczynały się na 96. Siostra mojego ex, która przed tym zajściem była u mnie pod kamienicą jedynie 35 razy, filmowała całość i głośno wyraziła nadzieję, że jak mnie sprowokuje do zwarcia, to odkupię jej ajfona. Nie dotknęłam go jednak. Dotknęłam natomiast jej włosów, a ona mojej twarzy. Ponieważ nie jestem królową suspensu, to przejdę od razu do puenty i powiem Wam, że owszem, mam wyrok karny za zadanie bólu włosów. Mam też za uderzenie w twarz mojego ex, choć jedynie zdjęłam mu z nosa okulary, gdy się na mnie rzucił. A zawdzięczamy to komu? Oczywiście pani Ani! Siostrze nie udało się wiele nagrać, więc proces prywatny, a tak naprawdę dwa procesy patologicznego rodzeństwa vs. mnie oparły się w całości o zeznania jedynej świadkini. Mojego męża bowiem odrzucono a priori jako stronniczego.
Jak już wspominałam, pani Ania ma problem z pamięcią. Co nie przyjdzie na rozprawę, to zeznaje inaczej. Na szczęście sąd jest wyrozumiały i zupełnie mu nie przeszkadza taka świadkini. Ojtam ojtam, przynajmniej jakaś jest. Ups, okazuje się, że jednak nie ma, bo Pani Ania w końcu (po ponad roku) wyznaje, że nic nie widziała, a oskarżyciel prywatny wysłał jej pogrążające mnie materiały wideo, na których później bazowała. No więc świadka nie ma. Bo przecież pani Ania miała uzupełnić tę część „zwarcia”, której naszym oskarżycielom prywatnym nie udało się nagrać … Okazuje się zatem, że – zgodnie z moim zeznaniem (uznanym za niewiarygodne) – nikt zajścia nie widział. Czy sądowi to w czymś przeszkodziło? Oczywiście, że nie. Czy przegrałam oba procesy i obie apelacje? Ależ tak! Czy w apelacji skazano mnie dodatkowo za inwektywę pod adresem mojej stalkerki? Tak. Dlaczego? Bo osobie z doktoratem – jak uznał sędzia bez tegoż – nie wolno tak bluzgać. Jakie to było słowo? „Chora”. Czy mój ex i jego siostra wrzucili moje wyroki do sieci, nawołując moich znajomych do odwrócenia się ode mnie? Tak. Czy mój ex chodzi teraz dumny i blady, chwaląc się, że przez to nie mogę zrobić habilitacji? Formalnie oczywiście mogę, ale dulszczyzna robi swoje, więc muszę poczekać jeszcze, aż obie grzywny ulegną zatarciu. Mój ex już mi wygraża, że „załatwi mi kolejne, jeśli będę fikać”.
Wiem, że pewnie chcecie teraz zapytać, dlaczego nie pozwałam tej kobiety. Nie chcę się tłumaczyć, bo mam poczucie, że to oni wszyscy, a nie ja, powinni się tłumaczyć. Ale każdego dnia odtwarzam to w myślach i żałuję, a jednocześnie wiem, jakie powody były wtedy w mocy. Oto one: nie chciałam mieć w niej wroga, bo bałam się, że pogrąży mnie w sądzie. Nie chciałam robić procesu karnego prywatnego ze względów finansowych. Chciałam to zostawić za sobą, bo miałam na głowie niemowlę oraz starszego syna, który nagle stracił przedszkole. Nie skarżyłam do kuratorium, bo pewnie słyszeliście o małopolskiej kurator latającej po rynku z krucyfiksem. I w końcu bałam się kolejnej traumy, kolejnych przesłuchań, robienia ze mnie wariatki. A i tak miałam już PTSD. Pewnie zrobiłam źle. Ale gdybym zrobiła inaczej, też bym żałowała.
A na koniec zagadka? Ile mam przedszkolaków, z którymi przez rok serduszkowałam sobie zdjęcia na fejsie, napisało do mnie po wszystkim? Oczywiście, że ZERO. Nawet wychowawczyni mojego syna nie wysłała smsa.
Jeden komentarz