O władzy, paragrafach i innych paradoksach.
W powieści Josepha Hellera „Paragraf 22” był niejaki Major Major. Pewnie większość z Was go kojarzy, nawet jeśli nie znacie książki ani filmu, bo postać ta przeszła do popkultury jako archetyp urzędnika. Urzędnika nieudacznika, naturalnie. Major Major nie tylko był wstrętnym biurokratą, ale też nienawidził swojej pracy, więc wymyślił sobie – aby uniknąć kontaktu z ludźmi, którzy ewidentnie działali mu na nerwy (a więc ze wszystkimi) – dwa triki. Pierwszy polegał na tym, że podpisywał trafiające do niego dokumenty wymyślonym nazwiskiem, żeby już nigdy do niego nie wróciły. Drugi był jeszcze bardziej przebiegły. Przyjmował interesantów tylko wtedy, gdy go nie było.
– Co mam mówić ludziom, którzy będą do pana przychodzić, kiedy Pan Major będzie u siebie?
– Mówcie (…) żeby zaczekali.
– (…) Jak długo?
– Dopóki nie wyjdę.
– A co […] potem? […] mogę ich wpuszczać do pana, kiedy pan wyjdzie?
– Tak.
Nic więc dziwnego, że Kapitan Yossarian, który próbuje się zwolnić z obowiązkowych lotów bojowych, które co do zasady ma już wylatane, nie może znaleźć Majora Majora (który w dodatku używa ksywki Yossariana do podpisywania dokumentów).
Pomyślałam o tym, gdy wraz z mężem siedzieliśmy w biurze kierowniczki kuratorek w naszym małym mieście i chcieliśmy się zobaczyć z panią kurator, która podała mnie do prokuratury pod zmyślonym pretekstem. Wiedzieliśmy, że pani ta nie przestała istnieć, bo szefowa oddała nam pożyczoną przez tamtą książkę (o tym jeszcze powiem). Odmawiała jednak wezwania jej do gabinetu. „Proszę do niej zadzwonić i wezwać. Widzieliśmy ją przecież na korytarzu”. Kierowniczka blednie i chwyta słuchawkę: „Grażynko, są państwo do ciebie, ale rozumiem, że nie możesz przyjść, prawda?”
No ale zostawmy na chwilę Grażynkę i porozmawiajmy o czymś ważniejszym. O władzy.
Podczas przepychanki słownej z dyrektorką zespołu kuratorskiego podniosłam argument, że mój ex – z którym dziecko nie chce się widywać, a do czego kuratorki je zmuszają – ma ograniczoną władzę również ze względu na zaistniałą w przeszłości przemoc oraz niebieską kartę. „Szach” – myślę. Kierowniczka blednie jeszcze bardziej, liże palec wskazujący i wertuje akta. „Szach mat” – myśli ona, ale na głos mówi tylko: „Pani też ma ograniczoną władzę”.
Teraz uwaga. Mój ex zrzekł się większej części władzy, zostawiając sobie bezużyteczne strzępy, na mediacjach 4 lata temu, a ponieważ w międzyczasie „doszło do przemocy” (jak lubi mówić sąd), władzy tej nie odzyskał. Mieszka ponadto – co lubi podkreślać – ponad 400 km od dziecka. Tak naprawdę jest to 320 km, ale i ta odległość sprawia, że władzy nie pełni. Ja pełnię ją w pełni, z tym idiotycznym – nie bójmy się tego słowa – zastrzeżeniem, że jest ona ograniczona przez dozór kuratora, gdyż nie umiem dogadać się bio-ojcem dziecka a dziecka nakłonić do miłości wobec osoby, która uderzyła je w głowę z dużą siłą a potem uciekła, nie udzieliwszy pomocy. Co do mojego ograniczenia sąd jasno powiedział, że nie pozbawia mnie żadnych kompetencji ani obowiązków rodzicielskich. Nadzór kuratora ma tylko „modelować moją postawę rodzicielską”, czyt. zniechęcić dziecko do ojczyma, który je wychowuje od 5 lat i nie może go adoptować tylko dlatego, że bio-ojciec ciągle może decydować (o pardon, współdecydować) o uprawianiu przez małoletniego sportów ekstremalnych oraz o jego wyjeździe z województwa, które – uwaga – opuściliśmy już w 2021 roku. Nadto: o kierunku edukacji, co go wcale nie interesuje, a ja nie mogę czekać na jego zainteresowanie, gdyż obowiązek szkolny jest faktem.
Widzimy więc, że nasze ograniczenia są różne. I gdybym była złośliwa, ale nie jestem, powiedziałabym, że mam tu na myśli również ograniczenia niedotyczące władzy rodzicielskiej.
Przy okazji: bardzo czekam na zmianę nomenklatury z wojskowej na rodzinną. „Władza” nie oddaje tego, co rodzice robią w ramach rodzicowania. W każdym razie rodzice niepatologiczni.
Tak czy inaczej, nomenklatura wojskowa pozwoli mi wrócić do wspomnianego „Paragrafu 22”.
Mówimy do szefowej Grażynki, nazwijmy ją Ubergrażynką, że bardzo prosimy, żeby ktoś wreszcie przyszedł mnie nadzorować. Od wyroku minęło sześć miesięcy, a mnie nikt nie nadzoruje. Powiedziałam Ubergrażynie szczerze, że ten wyrok mnie upokarza, stawia na równi z kimś, kto skrzywdził dziecko, że chcę wnieść o jego zniesienie. Ale do tego muszę mieć raporty. Ktoś musi przyjść, pomodelować, napisać, a wówczas ja się uwolnię. Grażyna zacytowała mi w odpowiedzi Pythonowski „Żywot Briana” i rzekła krótko „can’t do it” (nie da się). „Jak to się nie da?!” – oburzyłam się, więc w odpowiedzi moje zdrowie psychiczne zostało zakwestionowane. Ubergrażyna mówi „może kiedyś, w swoim czasie, nie wiem”. Ja na to, że to jest niesprawiedliwe, bo jak Grażynka przychodziła do nas na kontakt dziecka z bio-ojcem, to – choć nie miała do tego prawa – regularnie właziła nam do domu, zaglądała do kątów, głaskała koty (tego żałuję najbardziej :)), pożyczała książki, a nawet korzystała z wc, gdyż zachodziło ryzyko, że „nie dojedzie do domu”. A teraz, kiedy Grażynka musi, to Grażynka nie może?
Tytułowy „Paragraf 22” mówił, że żołnierz może zrezygnować ze służby w trosce o swoje zdrowie psychiczne, jeśli służba doprowadziła go do choroby. Jeśli jednak świadomie o to wnosi, to znaczy, że jest zdrowy, więc nie ma potrzeby go zwalniać.
I tak właśnie ja się nie doczekam zwolnienia z ograniczenia jak Yossarian z lotów bojowych. Z tą różnicą, że mnie nie wolno nawet zwariować od tego czekania, bo w Polsce chorzy psychicznie mogą być tylko ojcowie, matki muszą być zdrowe. Nawet te ograniczone.