Proces „o dziecko” trwał 4 lata (i coś mi mówi, że będzie dogrywka). Matka-alienatorka wydała grubo ponad 100 tys. PLN tylko po to, by zostało ustalone, co na wstępie: dziecko jest przy matce. Reszta to smutne collateral damage: kuratorki dla bio-ojca, kuratorki sprawdzające warunki lokalowe, trauma OZSS, grzywny, sprawy karne, stalking, PTSD, długa przerwa w pracy. Większość matek zapłaci taką cenę. Ale to nie usprawiedliwia tego, jak działa ten system. Czy gdyby ktoś mi cztery lata temu powiedział, co się wydarzy, to powstrzymałoby mnie to? Czy dostałam nauczkę? Czy cierpienie uszlachetnia? Gdzie popełniono błąd? Kto jest winny, kto odpowiedzialny (bo to nie zawsze to samo)? Tak naprawdę trudno znaleźć i wskazać to jedno wydarzenie, które sprawiło, że wieloletni proces nie doprowadził do niczego poza eskalacją traumy, ponieważ szeroko pojęci funkcjonariusze i funkcjonariuszki prawa robią wszystko, by nic nie zrobić. Każdy stara się jak najmniejszym nakładem sił przemknąć pod radarem, nikt nie ma odwagi wziąć odpowiedzialności, tylko wszyscy grają w „podaj dalej”. Nawet sędziowie. Zwłaszcza sędziowie. Spychologia stosowana.
W durnej, nudnej i według mnie szalenie szkodliwej, patriarchalno-utylitarystycznej bajce „Tomek i przyjaciele” powinien znaleźć się jeszcze jeden bohater. Spychacz Salomon, wzorowany na jednym z poznanych przeze mnie sędziów, który to daje bezsensowne „wyroki środka” (których sprawiedliwość leży chyba tylko w tym, że wszyscy są skrzywdzeni po równo), wierząc, że są salomonowe, w istocie jednak nie rozwiązują nic, tylko doprowadzają do tego, że problem zostaje przesunięty na później (a więc nie zniknie samoistnie, a stanie się większy). Tylko później zajmie się nim kto inny. Inny spychacz.
Wskutek tego nie da się zapobiegać nieszczęściom. Matka dziecka (lub ojciec w innej konfiguracji rodzinnej) musi siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż coś się stanie „naprawdę”. Choć śmiem twierdzić, że gdybym przyniosła im kończyny dziecka w woreczku strunowym z Ikei (wiem, powtarzam się), to najpierw kwestionowanoby ich pochodzenie a potem dostałabym jakiś wyrok za ich złe przechowywanie, zanim ktoś wpadłby na pomysł, by ukarać tego, kto te kończyny odrąbał. Wybaczcie, że powtarzam ten drastyczny przykład, ale chcę Wam coś ważnego unaocznić. Dla polskiego sądu nie istnieje przemoc psychiczna. Nie istnieje też zagrożenie przemocą, nie można mieć racjonalnych przesłanek, by prewencyjnie chronić dziecko.
Medycy ciągle krzyczą, by zapobiegać zamiast leczyć. A sądy? Rozumiem, że jest domniemanie niewinności (choć wobec mnie go nie zastosowano), ale prawo karne jest tylko składową tego całego „świata”. Niebieska karta w teorii ma przeciwdziałać kolejnym przemocowym zachowaniom, ale wiecie co? Nie działa. Jej jedyny skutek jest taki, że pod lupę bierze się ofiary i ogląda się je jak rzadki okaz owada, by sprawdzić, co takiego zrobiły, że znalazły się w tej sytuacji. To jest właśnie Polska. Kraj, w którym są procedury, ale nikt ich nie przestrzega. Te wszystkie instrukcje mycia rąk wiszące w toaletach, a panowie i tak opłukują tylko palec wskazujący, środkowy i kciuk. A potem pokazują nam faka taki niedomytym palcem.
Nikt nie chce wziąć odpowiedzialności, nikt nie chce pomóc, jakby bardziej się bał spacyfikowania oprawcy niż tego, że komuś bezbronnemu pomoże.
Razem, jako system, wyrządzają wielką krzywdę, ale każde jedno z nich ma czyste ręce (albo przynajmniej opłukane palce). Czy nie przypomina to sformułowanej przez Hannah Arendt tezy o banalności zła? W odpowiedzi na list Gershoma Scholema w 1963 r. Arendt napisała: „To prawda, że uważam obecnie, iż zło nigdy nie jest «radykalne», a tylko skrajne i że nie posiada ono żadnej głębi ani jakiegokolwiek demonicznego wymiaru. Może ono wypełnić i spustoszyć cały świat, bo rozprzestrzenia się jak grzyb porastający powierzchnię. «Urąga myśli», jak napisałam, gdyż myśl próbuje dotrzeć na pewną głębokość, sięgnąć korzeni, w momencie zaś, gdy zajmie się złem, jałowieje, bo dotyka nicości. Na tym polega «banalność zła». Jedynie dobro posiada głębię i może być radykalne”.
W mojej ocenie sądy w Polsce są właśnie w taki sposób banalne. Ma się wręcz wrażenie, że tam o nic nie chodzi. Jest to instytucja, a raczej zespół instytucji działających same dla siebie. Nie dla obywatelek i obywateli, bo ich dobra nikt nie chce zgłębić. Często mam wrażenie, że jestem w grze komputerowej, jestem ludzikiem Mario regularnie wpadającym do lawy, jestem Prince of Persia nadziewającym się notorycznie na kolce. I po co? Żeby instytucja mogła działać, żeby wykon był wykonany, żeby akt przybywało, żeby ktoś je przekładał z kupki na kupkę i żeby ktoś awansował i czyjeś dziecko dostało się na aplikację sędziowską.
Zastanawiam się też, dlaczego jest tak, że gdy zgłasza się jakimkolwiek organom przemoc, to pierwszą reakcją jest niedowierzanie. Ja na przykład nigdy nie broniłam oprawcy (nie lubię mówić „mojego”, tak samo jak nie lubię mówić „mojego ex”, bo przecież po to uczyniłam go „exem”, aby nie był już mój). Wiem, obserwuję to często, że osoby same się gaslightują i bronią oprawcy, biorą winę na siebie, a inni za tym idą, bo tak jest łatwiej (osoby, pamiętajcie, że za przemoc zawsze odpowiada sprawca. Opowieści o „prowokowaniu przemocy” to kolejna forma przemocy). Wydaje mi się, że dosyć szybko dodałam dwa do dwóch i opowiedziałam odpowiednim organom. I odnoszę przykre wrażenie, że to, że tak bez oporów to zrobiłam i opowiedziałam z detalami, paradoksalnie zachwiało moją wiarygodnością w oczach tych organów. Jesteśmy jako społeczeństwo przyzwyczajeni do tego, że ofiara nie chce mówić, że wybiela agresora, wierzy w jego cudowną przemianą i stara się stworzyć cieplarniane warunki dla tejże – u mnie tego nie było. Publiczny coming out był jednak trudny z innego powodu. Okazuje się, że chciałam, aby ludzie uważali, że mam fajne życie, że mi się powiodło, że odniosłam sukces. Bo przecież na każdym kroku bierzemy udział w jakimś konkursie. A jeśli ujawnię, że moje życie jest naznaczone wieloletnim procesem i wiele rzeczy jest mu podporządkowanych, to trochę w tym konkursie przegram. Jak wyzwolić się z konkursu? Jak mieć dobre życie, gdy nie wierzy się w cierpienie, które uszlachetnia? Przeniesienie akcentu z „ofiary” na „osobę doświadczającą przemocy” pomaga. Dedykuję tę obserwację wszystkim, którzy nie wierzą w feminatywy i to, że słowa mają znaczenie. Ofiara to ofiara. Cześć. Osoba doznająca przemocy to ciągle osoba – ma pasje, sprawy, prace, cechy, zainteresowania, etc. Ma całe życie. A przecież chcemy całego życia a nie jednego stereotypu, który przywdziewamy (w który się nas ubiera jak tę czarownicę w skeczu Monty Pythona). Patriarchat chce nam narzucić nawet sposób w jaki mamy cierpieć. Nie jestem fanką słowa „nadzieja” odmienianego przez przypadki i zaprzęganego do bon motów. Nie lubię czekać. Nadzieja usprawiedliwia bezczynność.