O magicznej maszynce sądowej, której tryby zmieniły matkę naukowczynię w matkę alienatorkę od kosmitów. Historia prawdziwa z cytatami.
Kiedy przełamałam wstyd i zaczęłam mówić znajomym, że mam OZSS, patrzyli na mnie, jakbym przyznawała się do jakiejś wstydliwej choroby i ukradkiem szukali śladów opryszczki na moich ustach albo zastanawiali się, z kim „to zrobiłam”. Inni, bardziej zorientowani, prosili o rozwinięcie skrótu. No więc proszę:
· Odklejony zespół sympatyków samców.
· Opiniodawczy zespół szerzenia stereotypów.
· Ogólnopolskie zgrupowanie samolubnych sadystów.
I tak dalej.
Szczęśliwi ci, którzy nigdy się z OZSS nie zetknęli. OZSS jest doświadczeniem zmieniającym życie, oczywiście na gorsze. Jest też – na szczęście – jednym wielkim otwieraczem oczu. Naturalnie, najchętniej by się te oczy odwróciło, w poszukiwaniu milszych obrazów. Ale patrzmy oczami szeroko otwartymi jak w „Mechanicznej pomarańczy” i wyryjmy sobie w pamięci, jak to się robi. OZSS jest nawet nie wyrafinowaną maszynką robienia zła, ale zacinającą się i brudną maszynką do mielenia mięsa. Na żywca.
W OZSS w Krakowie jest jedna poczekalnia dla „rodzin”, w istocie jest to wspólna poczekalnia dla osób doznających przemocy i osób przemoc zadających. Czy można coś z tym zrobić? Nie. Na wszelki wypadek jest tam jednak kamera. Wielkie uff. Ofiary nagle poczuły się bezpiecznie i komfortowo. Tymczasem, gdy mój adwersarz i biologiczny ojciec mojego starszego syna w jednym poprosił o to, by nie być z moim mężem w jednej poczekalni, to … otrzymał osobne piętro, którego nie otrzymują kobiety i dzieci. Kiedy ja zwróciłam paniom biegłym uwagę na to, że jest to śmieszne, znalazłam potem w opinii diagnozę, że brakuje mi kultury. Dokładnie jak wtedy, gdy nie przyjęłam kwiatów od oprawcy i za co ukarany został mój syn ciosem w głowę a mąż nadzianiem na klamkę. Jestem też niekulturalna i nie potrafię nawiązać z komisją relacji, bo zwróciłam się do niej per „wy” oraz wypowiadałam się w sposób „emocjonalny”. Widzimy zatem, że OZSS w pierwszej kolejności chroni macho polskiego i jego wystraszone ego. Żeby oszczędzić Wam szczegółów a mnie kolejnych procesów prywatnych wzorowanych na scenie z czarownicą w filmie „Monty Python i św. Graal”, powiem jedynie, że ja zdałam testy i przeszłam tzw. wywiad dobrze a mój adwersarz źle. Dobrze, czyli: jestem dobrą matką, zorientowaną w sprawach dziecka, spełniającą jego potrzeby, reaguję adekwatnie do sytuacji, dziecko mnie kocha (ale też idealizuje, co jest złe zdaniem komisji, która powinna chyba wiedzieć, że jest to faza rozwojowa pięciolatka), jest ze mną zżyte (ale też z ojczymem, co komisję uwiera) i niewątpliwie – orzekła komisja – powinno być przy mnie, a właściwie to przy nas, czyli przy mnie i mężu, a także młodszym synu. I tu komisja zaczyna się pocić, gdyż najpierw pisze, że dziecko pochodzi z rodziny rozbitej (czyt. uciekłam wraz z nim przed przemocą, ale tego komisja wprost nie napisze), zrekonstruowanej przez małżeństwo matki. Nie jestem upierdliwa, ale zastanawiam się, czy można mówić o rekonstrukcji w innym składzie…. Chodzi tu bowiem o to, że panie z OZSS nagimnastykowały się, by nie napisać, że syn żyje w pełnej rodzinie, tzn. z mamą, ojczymem i bratem (tfu, przyrodnim bratem, to w sumie nie brat, to materiał genetyczny ojczyma). Materiał genetyczny ojczyma żyje jednak w pełnej rodzinie z mamą i tatą. Oraz materiał genetyczny ojczyma żyje w tej samej rodzinie, co małoletni żyjący w rodzinie rozbitej, acz zrekonstruowanej. Pytanie maturalne z filozofii: czy małoletni oraz materiał genetyczny ojczyma żyją w jednej czy dwóch różnych rodzinach?
Byłam również – orzekła komisja – przytomna. Mój adwersarz natomiast nie był. Panie subtelnie opisały to słowami „nienaturalnie spowolniony” (wiemy, co to znaczy). Uznały też, że jest źle/wcale zorientowany w sprawach dziecka, reaguje bardzo nerwowo na każdą frustrację, co może być niebezpieczne i jest całkowicie usztywniony, nie umie się adaptować i tym samym wychodzić naprzeciw potrzebom dziecka, ergo zachodzą wątpliwości co do tego, czy w ogóle nadaje się na rodzica. Ma skłonność do agresji i leczy się psychiatrycznie. Syn natomiast nie lubi ojca, nie jest nim zainteresowany i głośno mówi, że ojciec go zbił. Ale, o zgrozo, syn pobawił się kwadrans z ojcem (bo pani mu kazała, gdy mamusia odpowiadała na 400 pytań, z których miano się dowiedzieć, jak często widuje w swoim ogrodzie kosmitów i czy uważa, że wszystkie osoby o błękitnych oczach są przestępcami). Potem napisano, że dziecko ma podświadomą potrzebę więzi z ojcem, a cała reszta to wina matki i jeszcze raz wina matki, stąd też matka ma iść na warsztaty[1], które ją nauczą ukrywać przed dzieckiem uczucia, nie wikłać ws. dorosłych i dobrze mówić o oprawcy … wait … ojcu. Poza oczywistym wnioskiem, że w Polsce liczy się tylko Plemnik Triumfator, który wygrał (co już wiemy z „debaty” o aborcję), to nasuwa się kilka ciekawych hipotez.
Hipoteza pierwsza: „matki kłamią”. Panie biegłe uznały bowiem, że skoro dziecko wie o przemocy ode mnie, to przemocy nie było. Czyli dziecko nie może wiedzieć ode mnie czegoś, co jest prawdziwe. W naszym przypadku było tak, że przemocowe zachowanie mojego ex, które poskutkowało niebieską kartą dla niego, dotknęło na równi nas wszystkich, czyli dwójki dzieci (małoletniego uderzonego w głowę kurtką z telefonem w kieszeni i materiału genetycznego ojczyma, który krzyczał z przerażenia), mojego nadzianego na klamkę od drzwi męża oraz mnie, a także naszych drzwi, na których mój ex zostawił ślady butów. Tak więc dziecko wie to ode mnie, jak również od ojczyma, jak i ze swojej własnej pamięci. Ale wyobraźmy sobie na moment, że mówimy o maleńkim dziecku (jakimś zupełnie innym), które doznało krzywdy, o której nie pamięta. Oczywiście, ciało pamięta, dziecko ma traumę, bolesne somatyzacje, ale werbalnie/dyskursywnie nie pamięta, bądź – jak często jest choćby w przypadku molestowania – nie wie, że to było złe albo wini siebie. Matka wie i informuje dziecko, by je chronić, ustrzec przed powtórką, etc. Wg biegłych matka nie powinna tego robić, bo jeśli dziecko nie pamięta, to sprawy nie ma, a matka niepotrzebnie eskaluje, wikła w sprawy dorosłych.
Hipoteza druga: „przemoc wobec dziecka to konflikt między rodzicami”. To już właściwie wyjaśniłam, ale będę powtarzać do przysłowiowego wyrzygu, gdyż repetitio est mater studiorum. Jeśli ojciec krzywdzi dziecko, matka idzie z tym do sądu, a ojciec się wypiera, to zaiste strony są w konflikcie – na kanwie tego, czego doznało dziecko. Ale dlaczego panie chcą to redukować do konfliktu między rodzicami takiego jak różnice światopoglądowe, romanse, niedopasowanie seksualne, brudne naczynia w zlewie??!!
Hipoteza trzecia: panie z OZSS mają swoje sposoby. Jedna z pań biegłych podczas badania poinformowała mnie, że syn pobawił się z ojcem. Powiedziałam, że to dobrze (w opinii napisano, że byłam niezadowolona) oraz, że jestem zdziwiona, bo przez rok zabezpieczenia ani ojcu, ani paniom kurator nie udało się do takiej zabawy doprowadzić. Na co pani odparła, że „już ona ma swoje sposoby” a kuratorzy „nic nie potrafią i nie wiedzą, jak nakłonić dziecko”. WTF. Czyżby pani właśnie zdradziła, jak to się robi? Jak się nakłania dzieci do niechcianych relacji, by potem w opinii kłamać nt. ich podświadomych potrzeb? Skoro już jesteśmy przy podświadomości, to …
Hipoteza czwarta: na adekwatną psychoanalizę wystarczy kwadrans – czyli Freud by się uśmiał.
Ponieważ kobiety w Polsce zwykle nie wiedzą, co mówią, to panie z OZSS na podstawie swoich wieloletnich doświadczeń (oraz odpowiednio sprofilowanych szkoleń) wypracowały chyba taką specjalną instrukcję, jak je rozumieć i wydaje mi się, że wygląda to jakoś tak:
– pani mówi o przemocy = pani ma skłonność do przesady;
– pani mówi o tym, co wydarzyło się kiedyś = pani nadmiernie ruminuje wydarzenia z przeszłości;
– pani mówi o sobie dobrze = pani ma zaburzony osąd i jest zarozumiała;
– pani nie lubi pana = cooo?!! Przecież lubić trzeba. Nauczymy ją lubić.
Na koniec ja postawię pewną hipotezę i nie będę jej nawet weryfikować, bo po pierwsze wydaje mi się, że zgromadziłam tu już sporo dowodów, a po drugie nikt nigdy nie postarał się udowodnić rzucanych mi w twarz twierdzeń, więc po co ja mam się wysilać. Proszę: w OZSS pracują osoby niebiegłe, żadne tam biegłe. Zamiast asów psychologii mamy co najwyżej czwarty garnitur nielotnych osób, które nie zrobiły kariery gdzie indziej i wymiotują swoimi frustracjami na oślep. Resentyment rulez. OZSS pisze również pod tezę, z tezą i na tezie. A teza brzmi: chłop potęgą jest i basta. Teza dowożona jest przez osoby pokroju krakowskiej guru w zakresie „teorii” alienacji Alicji Czeredereckiej (poczytajcie o niej koniecznie!, np. tu: https://www.facebook.com/MamyMowiaDOSC). Matki są beznadziejne z definicji, ale jeśli zajdzie potrzeba, to panie z OZSS znajdą na to więcej dowodów.
Poza „opinią” z OZSS mam jeszcze dwie niezależne od siebie opinie psychologiczne. Co do opisu kompetencji dziecka są one zgodne z OZSS (dziecko super, zdrowe, mądre, ogarnięte, otwarte, wesołe, zżyte z matką, ojczymem i bratem). A więc jeśli z dzieckiem jest wszystko ok, a wychowuję je ja i jego ojczym, to nie mogę być chyba aż tak beznadziejna. Punkt, w którym opinie z OZSS i „cywilnych” gabinetów się rozchodzą, to oczywiście ojciec biologiczny. OZSS mówi o „podświadomej potrzebie więzi” (co może oznaczać dosłownie wszystko), a opinie niezlecone przez sąd mówią, że dziecko nie lubi ojca i nie jest nim zainteresowane, co wynika z wcześniejszych jego doświadczeń.
Najlepsze pytania pań:
1. Czyja to decyzja, że „to dziecko” ma długie włosy? [czyt. Jeśli matki to źle, bo na pewno chciała mieć córeczkę i teraz zmienia dziecku płeć, gdyż atrybutem płci są włosy – wiadomo. A jeśli dziecka, to pajdokracja i weszło matce na głowę. Ostrzyc dziecko ASAP!]
2. Dlaczego „to dziecko” nosi nazwisko matki? [czyt. Dlaczego wykastrowała pani pana?]
3. Jaką swoją winę widzi pani w tej całej sytuacji? [czyt. Jakimi sposobami prowokowała pani zachowania przemocowe?]
Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że biologiczny ojciec mojego starszego syna otrzymał od władz przedszkola ulotki o alienacji, wyobraziłam sobie na nich Marksa i jego definicję alienacji. Jestem w końcu lub byłam, zanim wciągnął mnie sądowy melanż – zawodową filozofką. W mojej głowie pojawiały się pojęcia „praca”, „produkt”, „ekonomia polityczna”, „robotnik”, „kapitał”, „socjalizm”, etc. Szybko jednak się zorientowałam, że żyłam w bańce i nie miałam pojęcia, że istnieje (w pewnym zdeprawowanym sensie słowa „istnieć”) alienacja rodzicielska. Jako filozofka chcę powiedzieć, że istnieje takie pojęcie, ale nie znajduje ono w rzeczywistości prawdziwego desygnatu. Jednak jak wiele pustych pojęć, potrafi zabić[2].
Tymczasem niezrażony tym biologiczny ojciec mojego starszego syna powiedział bez żenady do przydzielonej mu przez sąd pani kurator (zwanej dalej kuratorką nr jeden), z którą godzinami wystawał pod moim domem, gdy syn odmawiał widzeń (zarejestrowała to kamera bezpieczeństwa):
Tym bardziej jest wkurzające, że po prostu takie osoby jak [tu pada imię matki-alienatorki] twierdzą, że nie ma czegoś takiego jak alienacja rodzicielska. I to jeszcze od pani, od pani filozof z prawie habilitacją, ale też nie wierzę, żeby ta habilitacja była gotowa, chociaż ona twierdzi, że ma już habilitację gotową, tylko musi ją złożyć. No twierdzenie, że coś nie jest prawdą, bo naukowiec, który pierwszy naukowiec, który to postulował eee, no dość głupio się wypowiadał odnośnie pedofilii, bo tam rzeczywiście jakoś rozmywał pedofilię, Garner się nazywał, nie wiem, czy pani kojarzy? Więc wszystkie matki, które, które mają coś za uszami i nie pasuje [im] alienacja rodzicielska zaczynają, jadą z tym, że to jest nieprawdziwa teoria wymyślona przez pedofila, a jest na przykład Pani w Krakowie[3], w Instytucje badań sądowych, przepraszam Instytucie ekspertyz sądowych, która ileś publikacji ma po polsku w ogóle o tym, jak, jak to może być jak rodzic tak zwany pierwszoplanowy potrafi krzywdzić dziecko.
Pani kurator nie zareagowała, co może oznaczać różne rzeczy: może domyślnie się zgodziła, może nie zrozumiała, a może planowała właśnie w głowie, co dziś zrobi na obiad.
Dlaczego instytucja, która mieni się poważną, kształci swoich przedstawicieli na uniwersytetach, akceptuje – tak powiem to – pierdololo w postaci teorii alienacji? A więc „teorię o tęsknocie plemnika, który wygrał”. Co będzie następne? Kreacjonizm? Fazy księżyca? Bo ziołolecznictwo już zaliczyłam u jednej z mediatorek sądowych (sic!). Pytam serio. Bo to jest jakaś kpina. Panie z OZSS chyba zauważyły, że pojęcie to zaczęło się uginać pod ciężarem krytyki, więc przestały je stosować. Nie przestały natomiast stosować tego, co pod tym pojęciem rozumiały, ale wpadły na jakże błyskotliwy pomysł i zastosowały omówienie, ba! Może wręcz zrezygnowały z teorii sztywnego (tfu) odniesienia na rzecz teorii deskrypcji.
Uznajemy ze kilkudniowy produkt zapłodnienia „chce” żyć i pozwalamy na to często kosztem życia matki (vide: Izabela z Pszczyny), ale potem do 13 r.ż. nasza wyrośnięta zygota nie może zdecydować z kim chce iść na spacer. Nawet jeśli biologiczny ojciec jest dla zygotki obcą i niebezpieczną cywilizacją (dodam, że nie lepiej rozwiniętą).
Kiedy kontakty z obcą cywilizacją kończą się fiaskiem, sąd w swoim majestacie uznaje, że jest to wina matki alienatorki. A żeby matka alienatorka nie mogła nadal w sposób zuchwały alienować rodzica drugoplanowego, sąd wysyła na ratunek ciocię anty-alienatorkę, a więc panią kuratorkę. Na czyj ratunek? – zapytacie. Dziecka? Ależ skąd! Ojca. Wprawdzie przepisy są dla niepoznaki tak skonstruowane, że kuratorka przy kontakcie ojca z dzieckiem ma pozostać bierna i milcząca (acz czuwająca), i reagować jedynie w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia, to pamiętajcie proszę, że z przepisami w Polsce jest tak, że one się nie przyjęły. Tak więc w sytuacji, w której przemocowy ojciec dostaje kuratorkę „za karę” i „dla ochrony dziecka”, tak naprawdę dostaje „w nagrodę” i „dla bezpieczeństwa pana”. Pan potrzebuje zazwyczaj pomocy cioci anty-alienatorki w dwójnasób. Po pierwsze: należy go chronić przed zakusami matki, która tylko patrzy i ostrzy pazury na wypadek, gdyby biedne dziecię, unikając jej bazyliszkowego wzroku podbiegło do taty, wyznało mu miłość i powiedziało „to nic, że mnie biłeś”, a wtedy matka cap! – zjada dziecko niczym mityczny Kronos bojący się o swoją pozycję. Po wtóre: ciocia anty-alienatorka musi się też pobawić z dzieckiem i je troszkę pogaslightować, bo przecież tatuś nie jest w stanie animować nieletniego tak długo. Pisząc o paniach i ciociach, nie mówię tu z pozycji seksizmu, a statystyki. Z jakiegoś bowiem powodu do kontaktów z dziećmi przydzielane są panie (jest to chyba taki sam schemat jak w przedszkolach). To, że ten schemat jest z gruntu seksistowski, to inna rzecz. No ale przecież, jak świat światem, kobiety są od i do dzieci. Gdzie chłop nie może, tam kuratorkę pośle. Kobieta pomoże panu i kobieta ma „podejście” do dzieci. Szkoda, że to podejście jest rodem z lat 50. Zwróćcie uwagę, że słowo „podejście” jest mocno związane ze słowem „podejść”, „podejść kogoś”, a „więc wziąć kogoś sposobem”. Pani z OZSS powiedziała przecież, że ona ma swoje sposoby, by nakłonić dzieci do zabawy i co to są za kuratorki, które nie potrafią nakłonić? No jakie? Złe kuratorki. Przypomnę tu, że punkt pierwszy regulaminu pracy kuratorki mówi primum non nakłaniać do kontaktu, to wręcz ich przysięga hipokratesowa. A może hipokrytyczna? Mało spotkałam osób tak zakłamanych jak kuratorka nr trzy, którą na wcześniejszym, mniej oświeconym etapie mojego wyciągania głowy z dupy uznałam za miłą, bo powtarzała, że szanuje zdanie dziecka (szybko okazało się, że to wersja demo). No ale ja jestem jak Sansa Stark – slow learner. W filmie „Zabójcy” ze Stallone’m, Banderasem i Julianne Moore grana przez tę ostatnią postać opowiada następującą historię: pewnego bardzo zimnego dnia wróbelek zamarzł na gałęzi i sztywny spadł na ziemię. Myślał, że umrze. Przechodząca nieopodal krowa zrobiła na niego kupę, ratując mu tym samym życie. Ptaszek się rozgrzał, ale był cały w … krowim łajnie. Przyszedł kot i go z tego łajna umył. I takiego czystego skonsumował. Morał z tego taki: nie każdy, kto na ciebie sra jest twoim wrogiem i nie każdy, kto wyciąga cię z gówna jest twoim przyjacielem.
Kuratorka nr trzy istotnie wyciągnęła nas z krowiego łajna, bo zastąpiła kuratorkę nr jeden, która godzinami wystawała pod naszymi oknami, nagrywając się na kamerę bezpieczeństwa. Lekarstwo, które nam zaserwowała okazało się gorsze od choroby, którą miało uleczyć. Teraz jasno widzę jej „podejście” i czekam tylko, aż poda panu nie tylko rękę, ale i nogę. Z kurczaka. Do tego jajo na twardo i rosół. Rozłoży stoliczek turystyczny, ustawi przenośny tv, pod szyją zawiąże serwetkę i pójdzie bawić się z dzieckiem, by później napisać o panu dobry raport, a na koniec pozmywać. A jeśli wrócimy na chwilę do tych przepisów, to okaże się, że może nie są one takie głupie, bo gdyby ciocie kuratorki ich przestrzegały, to mogłyby wówczas zobaczyć prawdziwe oblicze pana i zdecydować, czy i w jaki sposób nawiązuje relację z dzieckiem, bo – fun fact – te raporty idą do sądu i to na ich podstawie sąd (który przecież nigdy nie widzi dziecka na oczy) decyduje o tym, co się stanie z życiem i zdrowiem dziecka, a także o tym, jakim dorosłym się stanie, jeśli wcześniej nie podetnie sobie żył, gdyż ciocia anty-alienatorka uznała, że tatuś jest miły, a tatuś okazał się miłym pedofilem (na przykład). Kuratorki z automatu wskakują w rolę, którą znają z domu, a więc matki Polki, wybawicielki, ogarniaczki, a chłop spada (przed czym w ogóle się nie broni) do pozycji niedojdy, bo przecież faceci to nie mają „podejścia” do dzieci, więc już pani leci-pędzi z pomocą i dobrym słowem. Dlatego tworzą się takie quasi związki kuratorek z tatusiami, a matka to w ogóle „zła kobieta była”, która nie doceniała takiego miłego tatusia, dlatego teraz kuratorka jej pokaże i obsmaruje ją w raporcie. Oh wait! Przecież kuratorka nie ma pisać raportu o matce, tylko o ojcu, bo przecież to ojciec ma kontakty z dzieckiem. Ale co tam! Chujtam, będzie pisać o czym chce. Bo tak. Zwłaszcza, że i tak od samego początku łamie przepisy i próbuje nakłonić matkę, aby ta wzorem cioci anty-alienatorki nakłaniała dziecko do tego, by pomogło tatusiowi uzyskać ładny raport. Ciocia jest zdziwiona, gdy matka się stawia, gdy źle reaguje na teksty „chodź na spacer z tatą, mamusia pójdzie z nami, jeśli się z nią pewniej czujesz”. Dlaczego ciocia nie chce zrozumieć, że może ofiara nie chce teraz robić dobrze swojemu oprawcy? Może ofiara się boi? Może ma traumę? Może chce być fair wobec dziecka, a nie oprawcy? Last but not least: matka musi się oddalić pod rygorem zapłacenia biologicznemu ojcu kary w kwocie 1000 zł (choć Trybunał Konstytucyjny powiedział, że takie kary są nie halo, bo jednak dziecko ma prawo odmówić i nie wolno za to karać matki), co już w ogóle stawia ją w dramatycznej z etycznego punktu widzenia pozycji, bo zaczyna ona podświadomie przeliczać bezpieczeństwo dziecka na złotówki. Skąd u osób pracujących jako ciocie anty-alienatorki taki zlagrowany mental? Z domu? Z instytucji? Z kościoła? Z PRLu? Z dupy? I czy ja muszę o tym myśleć i inne matki też, zamiast oglądać seriale i czytać książki, chodzić na imprezy? Dlaczego, kiedy przeanalizowałam już wypaczony i przemocowy mental sędziów podczas czteroletniego procesu (no dobra, procesów), to muszę robić zbiorową psychoanalizę tym w gruncie rzeczy zagubionym i nieporadnym kobietom, i zastanawiać się, jak to zrobić, by zaczęły wykonywać swoją pracę? Kiedy piszę do nich pisma lub o nich pisma, skargi i petycje, to nie piszę swoich rzeczy (a kiedyś byłam naukowczynią), nie pracuję, nie zarabiam. A potem w sądzie dowiem się, że nie umiem zadbać o interesy dziecka. Ciocia anty-alienatorka powtarza jak mantrę zdanie „To będzie na pani niekorzyść” – i w tym jednym nie kłamie.
To wszystko jest na moją niekorzyść.
[1] We Włoszech do lat 60. XX w. istniała instytucja zwana „matrimonio riparatore” pozwalająca gwałcicielowi uniknąć odpowiedzialności za gwałt poprzez poślubienie ofiary i „zwrócenie jej honoru”. U nas jeszcze tego nie ma, ale ja dostałam od OZSS zalecenie, że mam się nauczyć szacunku do pana, tak że ten…, dobrze, że mam męża, bo dzięki temu nie każą mi poślubić przemocowego ex. Przecież to by skutkowało nielegalną bigamią.
[2] Odsyłam do tekstu autorstwa Magdy Roszkowskiej, opublikowanego 17.07.23 na łamach GW, cyt.: Tymczasem w lutym tego roku Polskę odwiedza specjalna wysłanniczka ONZ Reem Alsalem. Pracuje nad raportem „Opieka nad małoletnimi, przemoc wobec kobiet i dzieci”. Z dokumentu opublikowanego w kwietniu wynika, że w Polsce i innych krajach sądy oraz biegli bagatelizują przemoc zgłaszaną przez matki i dzieci w momencie rozpadu związku, uznając ją za element „konfliktu okołorozwodowego”. Według raportu takie podejście to efekt propagowania wśród pracowników wymiaru sprawiedliwości teorii alienacji rodzicielskiej. Mówi ona: gdy dziecko w czasie rozwodu odmawia kontaktu z jednym rodzicem, najpewniej zostało zmanipulowane przez drugiego rodzica. Gdy dziecko zgłasza, że obawia się opiekuna, bo doświadczyło z jego strony nadużyć – najpewniej zmyśla. Podobnie osoba dorosła, gdy mówi o przemocy, której sprawcą jest były partner, najprawdopodobniej mści się i chce alienować dziecko od drugiego rodzica. Na świecie teoria alienacji rodzicielskiej zyskuje popularność już w latach 90., głównie dzięki prawnikom Woody’ego Allena oskarżonego o molestowanie adoptowanej córki. W Polsce od początku XXI wieku zaczynają ją rozpowszechniać grupy zrzeszające ojców. Z czasem o krzywdzie emocjonalnej dzieci odmawiających kontaktu z jednym z rodziców głośno mówią też inne organizacje, jak Komitet Ochrony Praw Dziecka, Fundacja ITAKA, biegli sądowi i przedstawiciele Stowarzyszenia Sędziów Rodzinnych. W 2016 roku Ministerstwo Sprawiedliwości kierowane przez Zbigniewa Ziobrę wysyła do prezesów sądów apelacyjnych list z prośbą, by wiedzę o tym, jak przeciwdziałać alienacji, rozpowszechniać wśród pracowników wymiaru sprawiedliwości. Pełną parą ruszają szkolenia. Prowadzi je m.in. Instytut Ekspertyz Sądowych. Tymczasem w 2020 roku WHO usuwa pojęcie alienacji rodzicielskiej z Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób ICD-11, bo nie odnosi się ono do zdrowia psychicznego. A zanim jeszcze zaczną się prace nad raportem ONZ, zaniepokojenie tym, co dzieje się w polskich sądach, wyraża rzecznik praw obywatelskich. Marcin Wiącek w grudniu 2021 roku pisze do ministra Zbigniewa Ziobry. Apeluje, by specjaliści OZSS wnikliwiej badali przypadki, gdy jeden rodzic zgłasza przemoc ze strony drugiego, i by nie winili matek o złe relacje ojca z dziećmi, gdy ten stosuje przemoc wobec byłej małżonki. Rzecznik upomina też, by biegli, opisując sytuację rodziny, nie używali pojęcia alienacji rodzicielskiej, bo „niesie ze sobą duże ryzyko wtórnej wiktymizacji kobiet, które sprzeciwiają się lub są niechętne kontaktom dzieci z powodu przemocy, jakiej doznały od ojca dziecka”. O tym, że tak się w naszym kraju dzieje, rzecznik wie z raportu Grupy Ekspertów Rady Europy ds. Przeciwdziałania Przemocy wobec Kobiet i Przemocy Domowej (GREVIO) opublikowanego we wrześniu 2021 roku.
[3] Vide Alicja Czerederecka, była szefowa czego? Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie, quod erat demonstrandum.
#ozss #alienacjarodzicielska #sądrodzinny #władzarodzicielska #przemocwobeckobietidzieci #kuratorki #patriarchat #dziadocen #prawadzieci #prawakobiet