Szkoda, że nie można robić zdjęć na komisariatach. Mój Instagram byłby wtedy bardzo popularny.
Mój mąż po powrocie z krakowskiej piątki powiedział z przestrachem, że musiał się tam wysikać. Zapytałam, czy podniósł deskę butem. „Nie było deski” – usłyszałam w odpowiedzi.
Sama spędziłam tam wiele godzin. W mojej pamięci wyrył się czerwiec 2021, gdy pielgrzymowałam tam kilkakrotnie w 40-stopniowym upale, próbując założyć niebieską kartę dla biologicznego ojca mojego starszego syna. Trzy razy mnie nie wpuszczono, bo coś tam. Za czwartym wpuszczono i wyproszono, bo przecież „nie mieszkam już z agresorem” (tu pozdrawiam funkcjonariuszy, którzy nie wiedzieli, że dwa lata wcześniej zmieniło się prawo i nie trzeba mieszkać z agresorem, bo – uwaga – przemoc w rodzinie wykracza poza cztery ściany). Gdy w końcu tam weszłam, to posadzono mnie w poczekalni, gdzie było chłodniej. Max. 38 stopni. Zapach linoleum i kurzu przedzierał się przez obligatoryjną w tamtym czasie maskę. Płyny przyjmowałam oszczędnie, bo znałam z opowieści męża standard toalet. Ręce i stopy puchły z upału, głowa pękała z nerwów. W końcu sympatyczny pan zaprosił mnie do kantorka i wypełniliśmy zgłoszenie do niebieskiej karty. Przy okazji złożyłam zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa wobec dziecka. Pan musiał odebrać, więc posadził mnie przy kompie i mogłam pisać swoje zeznania. Dobrze wspominam tego pana, nie upraszczał, nie kwestionował, nie pytał, czy aby nie przesadzam. Ten pan tak samo jak ja (ale inaczej niż sąd) uważał, że ciśnięcie przez dorosłego mężczyzną w głowę dziecka zmiętoszoną kurtką, która miała w kieszeni telefon, z taką siłą, że dziecko upadło, zaniemówiło i dostało w sekundę wysokiej gorączki, to przemoc. Ten pan również uważał, że nie jest okolicznością łagodzącą dla rzucającego to, iż kolega się zdenerwował, bo nie przyjęłam kwiatów na dzień matki (tak, bicie dziecka w dzień matki!), co wyraził również, kopiąc nasze drzwi i nadziewając mojego męża na klamkę. Ten pan był ok. Pozdrawiam go.
Klawiatura nosiła znamiona nie tylko wielu przestępstw, ale i posiłków. Zupki chińskie, krakersy, chipsy, paluszki solone, coś o konsystencji ryby w puszcze. Krzesło było niebezpiecznie ciepłe pod moją odzianą jedynie w letnią kiecunię pupą. Zza zasłony za moimi plecami ciągle wysuwał się dmuchany materac, jakby chciał mnie przygnieść. Pokój i cały posterunek wyglądały jak gotowa scenografia do serialu obrazującego realia PRL-u i niektóre niedopałki niewątpliwie były z epoki. Szafa pancerna miała zepsuty zamek i wypadało z niej wszystko. Po prostu wszystko, nie tylko akta. One też, ale był tam klawiatury, latarki, stare kalendarze, kawa rozpuszczalna i cukier, silny vibe pokoju nastolatka anno domini 1997. Jestem niemal pewna, że na szafie była naklejka Beverly Hills 90210 oraz taka duża błyszcząca, które sprzedawano pojedynczo (to był rarytas w naszych szkolnych albumach) – mama kupiła mi takie dwie i jedna do tej pory jest naklejona na wieżę z kompaktem. Identyczna jest na szafie pancernej bez zamka na posterunku w Krakowie. Ściany – poza obowiązkowymi kalendarzami z lat 90. – zdobią obrazki z bursztynu (sic!): Międzyzdroje 2002, etc. Czujesz klimat? Na pewno tak.