Gregor Samsa była kobietą

Generated with AI

Uwielbiałabym Kafkę, gdyby nie to, jakim był seksistą. „Proces” i „Zamek” ociekają złym seksem. Nawet jeśli Kafka był seksistą wystrachanym i w swojej ocenie upupionym przez kobiety, nawet jeśli czuł się jak robak i chciał być psem Felicii Bauer, to z dzisiejszego punktu widzenia opisuje kobiety w sposób niedopuszczalny. Wystarczy kilka linijek sceny z panną Bürstner na pierwszych stronach „Procesu” i człowiek chce dzwonić do prawniczki. Tak więc nie kocham Kafki, choć ciągle gdzieś tam go lubię. I może „dobrze”, bo za dużo złego wynikło z wielbienia mężczyzn i oddawania im pola, tak w życiu, jak i literaturze.

Natomiast, czytając „Przemianę”, mam wrażenie, że czytam o kondycji kobiety w społeczeństwie. To podskórne przekonanie, moja identyfikacja z Gregorem pt. „też tak mam”, są z pewnością wzmocnione przez ostatnią scenę w książce, gdzie rodzice, po uprzednim wykończeniu starszego syna i zgarnięciu jego truchła na szufelkę, milcząco postanawiają wziąć się teraz za córkę – Gretę. Zakończenie złowieszcze. Można się spodziewać, że podzieli ona los brata, a może być nawet gorzej.

Kobiety są Gregorami tego świata (proponuję zrobić koszulki z takim napisem).

Z klasycznego kafkowskiego uprzedmiotowienia kobiet mamy w „Przemianie” Gretę-caritas przynoszącą obierki, niczym jakaś wannabe Sonia Marmieładowna. Mamy Gregora, którego przed ostatecznym upodleniem chroni widok pani przyodzianej w futra – vide: mężczyzna na skraju załamania wszelakiego ratuje się oglądaniem pin up girl. Ale poza tym wydaje się, że „Przemiana” jest najmniej seksistowską z czterech „dużych” książek Kafki („Proces”, „Przemiana”, „Zamek”, „Ameryka/Zaginiony”). Tymczasem ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby ktoś chciał przenieść „Metamorfozę” w dzisiejsze realia, to opisany tam los przypadłby kobiecie.

Nie angażując się tu jednak zbytnio ani w teorię feministyczną, ani w literaturoznawstwo, wrócę mniej lub bardziej płynnie do sądu.

Kiedy tam jestem, zawsze mam poczucie takiej nieprzystawalności, niewłaściwości tego, że w ogóle tam się znalazłam. I nie wynika to – a przynajmniej nie w pierwszej kolejności – z tego, że człowiek czuje się mały przed trybunałem (przecież ten trybunał to farsa, marna scenografia i jeden wielki śmiech, co akurat Kafka opisał więcej niż trafnie; zwłaszcza to, do czego ów trybunał mimo całej swej bylejakości może doprowadzić). Mam raczej wrażenie, że jestem właśnie Gregorem, że coś jest nie tak, że oni mnie ubierają w kostium żuka, śmiesznie drapują odnóża, przekrzywiają czapeczkę z czułkami, a potem pokazują palcem i drwią, robią sobie bekę, widzą, że żuczek stoi niepewnie na tych odnóżach, poci się w sztucznym materiale, zamek uwiera w plecy, pot płynie po czole i nie można się podrapać.

SĘDZIA (S): A więc mówi pani, że pan zaniedbał dziecko?

GREGOR SAMSA (GS): Tak, wysoki sądzie.

(S): A czyja to wina?

(GS): Pana? – nieśmiało sugeruje Gregor.

(S) [śmiech]: Czemu nie nauczyła go pani zajmować się?

(GS): Ja wychowuję dziecko, a nie byłego partnera.

(S) [więcej śmiechu]: A co z tą przemocą?

GŻEGŻÓŁKA SONJA = GREGOR SAMSA

Gregor opowiada. Ale sam(a) już czuje, że słowa, które wypowiada są jak kwadratowe klocki wpychane na siłę do trójkątnego sortera dziecka, nie pasują, uwierają, bolą i NIE TRAFIAJĄ. Jakby w locie z ust Gregora do uszu trybunału zmieniały się w rozsypankę słowną, fantastyczną opowieść dziecka, której zmęczony ojciec słucha skrolując insta, otomoto, allegro lub fejsa (dzieci też są Gregorami).

(S) [jeszcze więcej śmiechu w śmiechu]: Czyli sprowokowała go pani?

Gregor zaczyna się wkurzać, coś mówi, tłumaczy, macha odnóżami. Ale oni nie rozumieją jego języka. Czy to aparat mowy jest nie taki? Czy to ogólna gregorowatość Gregora odbiera jej/mu podmiotowość tak jak cycki odbierają rozum? I jak kobieta mówi, to nikt nie traktuje jej poważnie, dzieli przez cztery, jeśli jest łaskawy to przez dwa, a przymrużenie oka jest dyskretne.

Kiedyś uchodziłam za osobę tzw. wygadaną, często dodawano nawet „jak na dziewczynę”. Nie miałam problemu ani z mówieniem do ludzi, ani z bronieniem własnych praw. Kiedy dyrektorka żłobka mnie zbiła (co według niej było zwykłym klapsem, ale błagam, nie normalizujmy „dawania klapsów” jak dawania cukierków) powiedziałam jej, że to bolało i ma mnie przeprosić (miałam 2 lata!). Zwracałam się do niej per „ty”. Kiedy mnie i moją przyjaciółkę zbił nauczyciel angielskiego w pierwszej klasie – a jakże „za gadanie” – powiedziałam rodzicom (już nie protestowałam) i wkrótce dzięki staraniom mojego taty i innych rodziców, dzieciobijca sprzedawał skarpetki z łóżka polowego na straganie. Został ukarany i napiętnowany. Kiedy mój ex krzywdził mnie i dziecko, tęskniłam za dwuletnią sobą stawiającą granice. Socjalizacja w ramach patriarchatu oducza nas tego bowiem skutecznie.

            Zauważyłam ostatnio, że przed zaśnięciem, leżąc w łóżku, odtwarzam w głowie scenki i ćwiczę kwestie przed rozprawami. W szczególności trenuję odpowiedzi te pytania, których celem będzie – albo w intencji sędzi(ego), albo tzw. drugiej strony – upokorzenie mnie (w szczególe a kobiet w ogóle). Zauważyłam, że wcale nie nastawiam się na pytania otwarte, tak w swojej konstrukcji, jak i intencji. W sądzie, nawet rodzinnym, pytania to podkręcone piłki, mielizny, ruchome piaski, pułapki, drwiny i często zwykły lincz. Są jak jabłka, którymi stary Herr Samsa rzucał w swojego syna.

Od dziecka chętnie się odzywałam, byłam pierwsza do wierszyka, piosenki, mama czasem wręcz mnie przed tym powstrzymywała, prosiła, bym dała innym czas antenowy. Nie bałam się odpytywania, rozmów z dorosłymi, rozmów o pracę, obron magisterskich, doktorskich, konferencji, pracy w radiu, wykładów dla studentów, seminariów i zaczepiania obcych. Jestem jedną z tych osób, których domeną jest mówienie. Zastanawiałam się więc, dlaczego często daję się zapędzić w kozi róg tzw. przedstawicielom prawa. Nie są przecież mądrzejsi niż profesorki i profesorowie, których znam i z którymi pracowałam.

Z początku pomyślałam, że to jest kwestia stawki, o jaką walczę. Szybko jednak zrozumiałam, że w sądzie nikt nie pyta po to, aby się dowiedzieć. W najlepszym przypadku chcą szybko skończyć i wtedy grillowanie jest krótkie. Ale jeśli sędzi/sędziemu źle wszedł wtorek, środa, korki na drogach, listopad w mieście, wartość na wadze łazienkowej bądź jakakolwiek inna przeszkoda życiowa zepsuła jej/mu humor, to good luck mamuśka, masz przejebane. Możesz być kim chcesz, możesz mieć kompetencje społeczne, dorobek, kulturę i słownictwo, a z sali wyjdziesz zajechana, opluta, spocona jak szczurzyca i jeszcze długo będziesz się zastanawiać, co takiego się tam stało, że tak dałaś dupy (tak, używam tu tego seksistowskiego zwrotu, bo tylko on jest w stanie opisać to szambo). I wiesz co? Możliwe, że dałaś, ale w takich warunkach nie da się nie dać. Nikt ci nie pozwolił się wypowiedzieć, nikt się nie postarał zapamiętać twojego imienia, a ty durna, liczyłaś na „kultury & procedury”. No way. Nie w Polsce. Kiedyś mój ex powiedział na sali sądowej, że nie mógł przez prawie rok zadzwonić do dziecka, bo nie zna mojego numeru telefonu. To mnie zastanowiło, gdyż mam ten sam numer od poprzedniego tysiąclecia a nasz syn urodził się w 2017. Z moich ust wyrwało się ciche słowo „nieprawda”. Sędzia wywalił mnie z Sali. Potem, kiedy pozwolił mi wrócić, powiedział do mnie „jak chce pani siedzieć na własnych rozprawach, to musi pani siedzieć cicho. Zrozumiano?”. Patrzyłam na niego jak otępiała. Nie znałam takiej przemocowej komunikacji i nie spodziewałam się jej w takim miejscu. Więc milczałam. A on pytał „zrozumiano?”, aż się ukorzyłam i powiedziałam „tak” (w tamtej chwili się nienawidziłam, bo przecież powinnam była zrobić to, co zrobiłam w żłobku, mając dwa lata…). Paragraf 22. Major Major przyjmuje tylko wtedy, gdy go nie ma. W rozprawach możesz uczestniczyć, gdy nie uczestniczysz.

„Siedź cicho, sądu to nie obchodzi” – to cytat z pani sędzi (sędzia nr 3) przyznającej grzywny matkom alienatorkom.

A teraz pytanie za stówę: ile razy biologiczny ojciec mojego starszego syna wyleciał z sali? Podpowiem, że do jednej sędzi mówił uparcie „proszę pana”. No więc, ile razy? ZERO. Okrągłe zero. Gdyż jest facetem.

Polski sąd rodzinny to dramat Ionesco/Becketta grany przez aktorów ze „Świata według Kiepskich”. Jeden z sędziów (sędzia nr 4) miał orzełka (tak, tego z naszego polskiego godełka, w którym jednak moim zdaniem powinien być plemnik w koronie – Plemnik Triumfator) przypiętego do łańcucha spinaczem.

Gżegżółka nie ma więcej pytań.

#ozss #alienacjarodzicielska #sądrodzinny #władzarodzicielska #przemocwobeckobietidzieci #kuratorki #patriarchat #dziadocen #prawadzieci #prawakobiet

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *